autor: Karol Zbyszewski cykl: „Żołnierze których znam” „Wiadomości Polskie, Polityczne i Literackie” Nr 6(100) z 8 lutego 1942 r.

Dotycgczasowe notki cyklu pod nw. linkami:

 https://sniper.neon24.net/post/178090,o-dezynwolturze-jednego-literata-ale-nie-wylacznie

https://sniper.neon24.net/post/178125,o-krowie-na-rowie-czyli-znowu-o-nieznanym-i-zamilczanym

******************

PODHALANIN

W polu Walek ogląda się za każdym królikiem, tak jak ja w Edynburgu za każdą dziewczyną. W luna-parku w Perth był niemożliwy: wystrzelał cały swój jednofuntowy żołd, ograbił budy z lusterek, wazonów, lalek i gipsowych kaczek, musiałem potem ciągnąć połowę tych trofeów i płacić za niego autobus. 
https://pl.wikipedia.org/wiki/Perth_(Szkocja)
- Gdzieś ty się tak nauczył? -pytałem- musiałeś chyba strzelać w cywilu? 
- A pewnie! Do ziandarmów!

Przymyka oczy Walek, twarz mu się rozjaśnia, i wspomina: 
- Wyszedł se człowiek pod wieczór z domu i hajda - w góry. Biegnę se szparko dolinami, bez hale, skaczę przez potoki, ścieżynkami, nad urwiskiem pnę się wciąż wyżej i wyżej. Zaś wreszcie, dobrze po północku, zdybię wielki głaz, jama pod nim skalista, a w tej jamie moja strzelba w słomę l pakuły owinięta. Wyciągam kochanią, obchucham, pogłaszczę, załaduję - i dalej, jeszcze wyżej na stanowisko.

"Przycupnę za krzakiem, nad jarem głębokim; mgły opadają, zza szczytów tryska światło, promienie jak igły prują niebo, słońce gramoli się aż skądziś het - z Hameryki. Ziąb lodowaty, ale mnie gorąco; krew bije w skroniach, bo - zdaje się widzę - koziołek sunie tamtą stroną. jaru. Zmarzł bidusia pewnie w nocy, skostniał, bo skika strasznie niezgrabnie, ociężale. Patrzy w górę, chce mu się na szczyt, prędzej w słonku się ogrzać. Jeszcze hopsnął przez jeden kamień, jeszcze przez drugi, znów przystanął, wyciągnął cały, zadarł głowę do słonka. A tu ja zza mego krzaka - bbbaaahhh..... "Ej, poszedł huk na wszystkie góry! Aż granity zadrżały. Ale koziołek leży! Dosko:czę ja doń piorunem, na plecy wzwalam i co tchu w piersiach z powrotem do mej jamy pod głazem lecę. Ciężko bardzo,. pot kapie z twarzy, a krew z koziołka, nogi o kamienie się plączą, w głowie kołacze ciągle myśI: "Usłyszały zapowietrzone strażaki - czy nie? Gonią - czy nie?". 
- Noi co? Bywało że cię dopędzili ? 
- Parę razy się zdarzyło. Jakieś młodziaki ziandarmy,  głupki co krzyczą: "Stój! stój!". Ja, ze strzelbą będę stać? Wygarnąłem do takiego, postrzeliłem trochę i tyle. Stary, cwany ziandarm to nie podchodzi, śledzi  ino zdala, czeka aż strzelbę nazad schowam, nocką koziołka do wsi taszczę. Wtedy na lnnie bezbronnego napada i wtedy, jeśli mnie nogi nie uratują, to mnie ma.

Od czasu do czasu, tu i ówdzie, posiedział Walek w więzieniu. Oh, w każdym razie nic poważnego  - całego sezonu myśliwskiego nigdy nie stracił.  Ale nie zawsze był z Rzecząpospolitą na bakier; raz współpracował z rządem  -  i  to nadzwyczaj udatnie. Sprawa się tak miała. Przylazł kiedyś z Czech na polską stronę niedźwiedź. Stary, znudzony. Jak ten zgrzybiały emigrant co wraca ze Stanów Zjednoczonych, by w kraju życia dokonać  -  tak niedźwiedź szukła w Polsce tylko ciszy i spokoju. Grubo się zawiódł.

Wojewoda, starostowie, nadleśniczy wnet skombinowali, że to świetna okazja do popisu; uradzili, że trzeba będzie urządzić polowanie reprezentacyjne i sprawić by Prezydent tego niedźwiedzia zabił. Polecili gajowym wytresować zwierzę. Ci - naturalnie - jako urzędnicy państwowi, okazali się za tępi, nic im nie wychodziło. Wtedy uproszono Walka. Pół roku uczył bydlaka: jedzenie kładł mu stale w jedno miejsce, kamień świeżym miodem smarował, miskę z mlekiem podtykał. Sam godzinami stał tam z flintą by go do widoku myśliwego przyzwyczaić. Można było tego niedźwiedzia kijem zatłuc, bo do człowieka jak pies podchodził i po kieszeniach mu szperał czy cukru niema. Gdy zaczęto się już obawiać, że z przejedzenia zdechnie - zaproszono Prezydenta. Naopowiadano mu, że to straszny zwierz, dano ochronę potężną, wybudowano szałas-fortecę. No i oczywiście poczciwy, tłusty niedźwiedź przyczłapał na stanowisko, prosto pod strzał, jak do restauracji. Co to było potem zachwytów, powinszowań, opisów, fotografii Prezydenta z nogą na głowie niedźwiedzia! Sypnęły się medale, chciano dać jeden i Walkowi, ale odmówił, prosząc o gotówkę.

- Wiesz, - mówi mi, - tyle zwierząt, tyle ludzi zabiłem i jedynie za tego misia mam wyrzuty sumienia. Wstyd mi żem łakomego staruszka tak oszukał, zdradził. To było niehonorowe z mej strony.

Walek odbył całą kampanię wrześniową i on - wyborowy strzelec - nie zabił ani jednego Niemca. Nic miał okazji. Piechoty szwabskiej nie widział w ogóle, wciąż tylko czołgi i samoloty. Pukał z karabinu, ale co to dla tych wrednych maszyn znaczyło? Jakby kto z rogatki do słonia walił. [rogatka  - tj.  proca]

Oddział wytłuczono, wojna się skończyła.  Walek cisnął karabin do stawu, przebrał się na cywila i wrócił do swej zaszytej w górach wioski. Zwołał chłopaków, umyślili wojnę dalej prowadzić.  Niedaleko ich wioski, w głębokim parowie, wiła się wąska drożyna.. Tą drogą jeździli Niemcy. Walek ze swą bandą zaczajał się na krawędziach parowu - w rozsypce, jeden od drugiego co kilka kroków, każdy z kamieniami pod ręką. Gdy jechał samochód - nie dawali znaku życia. Za to gdy samotny motocyklista - prażyli weń kamieniami ile sił. Zawsze któryś trafił, Szwaba z motoru zwalił. Wtedy wszyscy zbiegali na dół i kozikami go wykańczali. Potem ścierwo i motor zakopywali w lesie, oczyszczali drogę z kamieni i - czekali na następnego. Tak w ciągu dziesięciu dni, cichutko, bez szumu, sprzątnęli 7 Niemców. Było całkiem przyjemnie. Lecz nagle przyszedł karny oddział SS-manów. Z każdej chaty, wywlekli jedną osobę - kobietę, mężczyznę, dziecko - kogo dopadli w izbie, rozstrzelali wszystkich na drodze w pośrodku wsi. 93 trupy legły w piachu. Zebrały się tedy wieczorem gospodarze i rzekły do chłopaków : - Dosyć tych błazeństw! Za 7 parszywych Niemców tracić 93 dobrych Polaków, to nie interes. Albo będzieta siedzieć spokojnie, albo się wynośta ze wsi!

Patrzeć bezczynnie na panoszących się Szwabów? Oo, niedoczekanie ich! Tejże nocy jeszcze Walek przeszedł granicę słowacką.
 - Co to jest, - zastanawia się, - że strażniki na całym świecie jednakowo są głupie? Na ten sam kawał wszędzie tak samo się nabierają. Daj mi noc, las i kurę, a nie ma granicy, której nie przekroczę.

Walkowy przepis paszportowy jest następujący. Bierze się (bez pozwolenia) od chłopa kurę i idzie z nią w nocy do lasu, przez który biegnie granica. Omotuje się kurze mocno dziób (dobrze przybić go gwoździ-kiem}, uwiązuje się ją za jedną nogę do krzaka niedaleko pilnującego strażnika, wreszcie na pożegnanie wciska się jej pluskiewkę w kuper. Kura się szarpie, miota godzinami, bo taka już jej niecierpliwa natura. Strażnik naturalnie słyszy ten szum, sterczy jak zahipnotyzowany, wybałusza oczy, gubi się w domysłach. Bałwan będzie tam tkwił do rana, a podróżnik tymczasem przechodzi  opodal najspokojniej. Tym prostym systemem Walek przeszedł z Polski do Słowacji, ze Słowacji  - przez omyłkę - do Rumunii, z Rumunii na Węgry, z Węgier do Jugosławii, stamtąd do Włoch, wreszcie z Włoch do Francji.

 - Gdzie pana paszport? - wołali zdumieni Francuzi, gdy się im zameldował w policji. 
- Niestety, nie mogę go pokazać, wszystkie sześć kur zostały po drodze!  -  odpowiedział przez tłumacza. Uznali go za wariata i odesłali do Coëtquidan
https://pl.wikipedia.org/wiki/Camp_de_Co%C3%ABtquidan

Francja, zdaniem Walka, jest mało podobna do Polski. Wiele rzeczy trzeba tam robić po francusku, np. łapać zające. Królika pojmać, to prosta rzecz: zastawia się na ścieżce pętlę z drutu, królik przychodzi, wkłada głowę, pociągnie raz, drugi - gotów!  No to tak jak w Polsce. Natomiast zając, schwytany w pętlę umocowaną do ziemi, zaczyna piszczeć na całą okolicę i robi alarm niczym na nalot. Zawsze jakiś bamber usłyszy, przybiegnie, zająca weźmie sobie, a na tego, co się namęczył i sidła sklecił - jeszcze z pałą czeka. Trzeba zatem inaczej. Drugi koniec drutu przywiązuje się do środka sporego kija. Wsadziwszy łeb w pętlę, zając zaczyna ciągnąć, wlecze kij za sobą. A zając, gdy się może ruszać, nie piszczy.  Żywopłotów, barier wszędzie pełno, zając dobrnie do pierwszego, sam przelezie - lecz kij ugrzęźnie. Człowiek potrzebujący zająca przychodzi potem o świcie i zastaje go siedzącego pod żywopłotem bardzo niezadowolonego, ale milczącego. O to tylko chodziło . Przy bezkresnych polskich polach nawet kulawego zająca nigdy by się "na kija" nie schwytało. Można jedynie "na palika". A że tam gardło sobie zdziera i wrzawę podnosi - cóż to szkodzi  i tak nikt nie usłyszy.

Pierwszy kontakt Walka z Anglikami nastąpił na statku - w drodze do Anglii, po klęsce Francji. Zadziwili go od razu i nie przestali dziwić dotychczas.
Statek był przepełniony uchodźcami. Jakieś paniusie z twarzami nieboszczyków, kwiczące dzieci, oniemiali wojskowi. "Do diabła, - pomyślał Walek, - to niegrzecznie przyjeżdżać do obcego kraju z minami jak na pogrzeb; Angliki się obrażą i powiedzą że Polacy są bez 'żadnego wychowania. Trzeba, publikę trochę rozweselić !"

Mnóstwo mew kręciło się za rufą statku. Krzykliwe, żarłoczne tałatajstwo. Walek znalazł na dole, w kabinie załogi, wędkę; odczepił sznurek z włosia; następnie zręcznym ruchem wyciągnął jednej pani szpilkę z włosów, skręcił ją na haczyk; wreszcie z kuchni ucapił kawałek mięsa. Sukces starannie przygotowanej akcji był zupełny: gdy Walek rzucił w powietrze mięso nadziane na haczyk - jedna mewa runęła nań jak kamień, połknęła momentalnie. Widok wielkiego ptaszyska, trzepocącego się rozpaczliwie na sznurku, jego wrzaski i dzikie wykrygasy powinny były rozśmieszyć do łez nawet ludzi jadących po raz pierwszy w życiu do Anglii. Tymczasem do Walka przypadło kilku marynarzy, i choć nie zrozumiał ani słowa z ich szwargotu, dzięki wrodzonej intuicji skombinował, że zamiast mu winszować, miotają nań przekleństwa. Stara Angielka wygrażała mu parasolką i wskazywała na niebo. 
"Wariatka, - pomyślał Walek, - boi się samolotów i wyobraża sobie że mewa ściągnle je swym piskiem".

Skoro się okazało, że stara dama lęka się nie samolotów, ale gniewu Bożego - zdumienie Walka jeszcze wzrosło. "Jest wojna,  miliony ludzi ginie, Pan Bóg się tym nic nie przejmuje, a ona sądzi, że tu z powodu jednej głupiej mewy będzie się denerwować. No, no... trochę trzaśnięta osoba!".

Takich trzaśniętych poznał Walek w Szkocji więcej. Raz, w słoneczny dzień, niedaleko swego obozu, leżał na trawle, przyglądając się z zainteresowaniem scenie naprzeciw: pośrodku wartkiej rzeczki, w gumowych butach po kolana, stał Szkot z wędką i najwyraźniej usiłował łowić pstrągi. Zwijał i rozwijał sznur, zarzucał i wyciągał, zmieniał przynętę; ciężko pracował przez cztery godziny - i nic! żeby choć żabę złapał, ale nie, kompletnie - nic!

"Trza mu pomóc, - zdecydował zawsze uczynny Walek, - bo jak bldak wrócl z pustym wiadrem do domu, to go zona lunle patelnią przez łeb i superu nie da!": Zatem rozzuł się, zakasał spodnIe i wlazł do wody. Jak powszechnie wiadomo, pstrąg jest arcyskromnem stworzeniem, nie podejrzewającym zgoła, że komuś może na nim zależeć. Lubi głębsze wyżłobienia, gdzie spędza czas na trykaniu nosem o kamienie. Choć szalenie zwinny i mistrz w skoku wzwyż, nie ucieka gdy do jego dziury wsuwa się dłoń ludzka; przypuszcza, że ta dłoń chce sobie również popukać w głazy, więc nie zwraca na nią uwagi. Toteż rutynowanemu rybakowi pojmanie paru pstrąga gołymi rękami nie zajmuje więcej czasu niż zawodowemu mnichowi odmamrotanie kilku pacierzy. Po dziesięciu minutach Walek już podawał Szkotowi trzy spore pstrągi, mówiąc swym najlepszym akcentem: - Pliiiz mister!  Szkot wziął pstrągi, warknął:. "No correct !" i rzucił je z powrotem do rzeki. Ani spojrzawszy na Walka, dalej manipulował  swą wędką.

W Polsce biednym ludziom nie wolno było w ogóle zabijać zwierząt. To Walek rozumiał i wiedział jak obchodzić. W Anglii natomiast ciągle wyrasta kwestia prawidłowego i nieprawidłowego zabijania. Jakby ukatrupionemu stworzeniu nie było wszystko jedno?

Walek bardzo się zaprzyjaźnił z Johnem, członkiem "Home Guard". Którejś niedzieli wracali sobie razem pobożnie   z "pub''-u. Nagle ujrzeli bażanta siedzącego nad rowem i bezmyślnie zagapionego we własny ogon! 
- Łubudu! - rzekł home guardzista, który zrobił znaczne postępy w języku polskim, i wręczył Walkowi swój karabin. Huknął strzał, bażant fajtnął kozła, przyjaciele podnieśli go z tryumfem. Niestety, świadkiem tego wyczynu był inspektor drogowy. Brzydki skarżypyta wnet doniósł policji, John i Walek stanęli przed sądem. Nieufny sędzia nie dał wiary ich zapewnieniom , że kropnęli do bażanta, bo go brali za  podstępnie przebranego spadochroniarza niemieckiego. Skazał ich na 5 funtów grzywny, objaśniając zarazem: 
- Zapłacilibyście tylko 10 szylingów, ale za to że strzelaliście do siedzącego bażanta- co było absolutnie incorrect - podwyższam  wam karę dziesięciokrotnie!

Wracając z tej rozprawy, zadumany Walek rozważał na głos: 
- Zabić Niemca nie jest wcale trudniej niż bażanta; ale tu - w Anglii - tego nie zrobię; po pierwsze, bo Niemców tutaj niema, a po drugie, bo na pewno zaraz ukaraliby mnie za nieprawidłowość. Wyśledziliby, że Niemiec leżał, że nie miał naboi - a ja mu swoich nie pożyczyłem, że strzeliłem za prędko... No i znowu 5 funtów kary murowane. 
- Ci Anglicy będą musieli diabelnie się namęczyć aby wygrać wojnę prawidłowo!

Pewna Szkotka zapytała kiedyś Walka:
 - Czy duża jest różnica między Wielką Brytanią i Polską?
- No jakżeż - odparł - kolosalna. W Anglii wszystkie psy są tłuste, a w Polsce chude jak szkielety.
- Ach, Boże, - wykrzyknęła Szkotka, - dlaczegóż ich nie karmicie? To u nas jest tysiąc razy lepiej, chyba tu zostaniesz po wojnie?

Pokręcił głową Walek:  - Wiesz, słyszałem jak tu mówiono o tych MacCormickach: "To bardzo źli ludzie, oni nawet swojemu kotu mleka nie dają, i biedaczysko głodne chodzi". A u mnie we wsi mówiono o Maćkowskich: "To naprawdę źli ludzie, oni swego kota ciągle mlekiem poją, a. tyle dziecisków po wsi głodnych chodzi". Bieda i bogactwo - to istotna różnica między Polską i Anglią. Ale ja jednak wrócę, ja tak tęsknię za  tym krajem chudego psa.

************